Malarstwa Aleksandra Kozy nie można, wręcz nie wolno omawiać i badać tradycyjnymi metodami historii sztuki. Erudycyjność nic tu nie pomoże, nic nie wyjaśni. Tak, jak nie da się naukowych kryteriów analizy i opisu stosować (choć były takie próby) do twórczości Teofila Ociepki, Edmunda Monsiela czy Jędrzeja Wowro, aby wymienić tych najbardziej znanych. Odarłoby to ich sztukę z najcenniejszej wartości – autentyzmu. Przesuwając przed oczami fenomenalny fotoplastikon świata widzianego oczami Aleksandra Kozy, oglądając Giewont w kształcie głowy cukru, nieistniejące zagrody i sady nie możemy prostować krzywych ganków domów zaginionego Podgórza, zastanawiać się nad kompozycją pierwszego, drugiego i trzeciego planu, doborem barw, perspektywą. To kierunek analizy z góry skazany na jałowy niebyt. Kto pamięta stary Kraków, wzruszy się i doceni trud naiwnego talentu. Kto zaś młody, niech pomyśli, że ten bajkowy krajobraz to spadek po dziadkach i pradziadkach.
Odzyskany po latach, wydobyty spod warstw kurzu i sadzy fascynujący świat istnieje nadal, radosny, przyjazny i kolorowy.
Można go nie polubić, ale nie wolno nim wzgardzić.
/ z tekstu Jarosława Kazubowskiego „Panopticum, czyli rzecz o Aleksandra Kozy z Kurdwanowa widzeniu świata” /